niedziela, 19 września 2010

Jestem roztańczonym pyłem tego świata.

Komputery zbliżyły nas do siebie, ale też oddaliły. Internet miał dać nam sposób błyskawicznej komunikacji, a sprawił, że przestajemy się komunikować. Nie musimy rozmawiać, skoro każdą wiadomość możemy przekazać SMS-em, albo przez gadu-gadu. Nawet poczta elektroniczna jest przeżytkiem stosowanym już tylko do przesyłania plików. Nawet w Internecie nie pisujemy już listów. Miało to sens, gdy dwoje ludzi było bardzo od siebie oddalonych i inny sposób komunikacji nie istniał. Teraz, w Sieci, wszyscy jesteśmy tuż obok, więc zamiast rozmawiać czatujemy. Twitter konsekwentnie uczy nas streszczania swoich myśli w 140 znakach. Nawet blogi, których zawsze tak bardzo nienawidziłem, stały się formą zbyt skomplikowaną dla przeciętnego internauty, który już nie wysila się nawet na tyle, by opisać jak zły miał dzień. Wystarczy wpisać w Facebooku "jest chujowo", by dostać wsparcie od grupy znajomych, którzy chętnie pomogą klikając "Lubię to".

A ja, informatyk, tkwię w samym środku tego gówna. Mój zawód ma przyszłość. Komputery są coraz bardziej obecne w naszym życiu. Niedługo nawet pralki będą miały mocniejsze procesory od mojego laptopa, a wtedy świat będzie potrzebował kogoś, kto potrafi opanować te piekielne maszyny, zanim zaczną żyć własnym życiem i hodować ludzi, żeby pozyskiwać energię z ich ciał. Ale najchętniej uciekłbym z tego syfu gdzieś daleko, na wieś, albo chociaż za miasto i został tam na resztę życia. Kiedy myślę, czemu zdecydowałem się zostać informatykiem, ciągle nasuwa mi się brutalna, ale chyba jak najbardziej prawdziwa odpowiedź. Bo to jedna z niewielu rzeczy, które robię dobrze. Dzięki temu będzie mi się dobrze żyło w świecie, który nadchodzi. Problem w tym, że z całego serca nienawidzę tego świata.

Ostatnio obejrzałem któryś już raz "Fight Club". Podobno Tylera należy w nim rozpatrywać jako antybohatera, ale jakoś ani przez chwilę nie mogę się zmusić, żeby odczuwać do niego choć odrobinę niechęci. W zasadzie, to doskonale rozumiem wszystko co robi i gdzieś w głębi serca, odrobinę go popieram.

"Jesteśmy niewolnikami w białych koszulach. Reklamy zmuszają nas do pogoni za samochodami i ciuchami. Wykonujemy prace, których nienawidzimy, aby kupić niepotrzebne nam gówno. Jesteśmy średnimi dziećmi historii. Nie mamy celu ani miejsca. Nie mamy Wielkiej Wojny, Wielkiej Depresji. Naszą wielką wojną jest wojna duchowa. Naszą wielką depresją jest życie. Zostaliśmy wychowani w duchu telewizji, wierząc, że pewnego dnia będziemy milionerami, bogami ekranu. Tak się nie stanie."

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Złośliwość rzeczy martwych cz.2

Nie, nie wierzę w to, że prześladuje mnie jakieś fatum, które powzięło sobie cel wyprowadzenia mnie z równowagi, albo, że jestem przeklęty i psuję wszystkie elektroniczne sprzęty, które dotknę, ale czasami po prostu nie sposób się nie wkurzyć. Najpierw komórka, potem odtwarzacz mp4, teraz laptop. Kiedy tylko kupuję nową zabawkę, to w ciągu pierwszego dnia używania okazuje się, że muszę oddać ją na gwarancję, bo akurat uznała, że nie ma ochoty ze mną współpracować. Laptop nie mógł się po prostu nie włączyć, tak jak to zrobili jego dwaj poprzednicy, bo pani z Vobisa sprzedając go sprawdziła, czy wszystko na pewno dobrze działa, ale najwyraźniej uznał, że jak nie tak, to inaczej. Jest najwyraźniej dość humorzasty i podczas pracy na baterii potrafi ot tak wyświetlić komunikat o tym, że jest ona rozładowana i się wyłączyć, żeby po ponownym uruchomieniu wrócić do normy. Dziś postawiłem mu ultimatum, że jak jeszcze raz padnie to wraca do sklepu i póki co trzyma się nieźle, ale jakoś nie mogę się pozbyć wrażenia, że ten stan nie potrwa długo.

Może ja po prostu jestem dla nich niemiły? Żadnego z tych przedmiotów w zasadzie nie zamierzałem kupować, bo były mi po prostu niepotrzebne. Telefon ma dla mnie dzwonić i nie potrzebuję najnowszych modeli z superaśnymi wodotryskami, ale jeżeli mogę go dostać w mixie i płacić w zasadzie tyle co wcześniej, to czemu nie wymienić starego modelu? Do słuchania muzyki wystarcza mi empetrójka, ale kiedy zaczęła trzymać się w kupie tylko dzięki taśmie klejącej uznałem, że zmiana by nie zawadziła, a że akurat święta, przeceny i wpadł w oko niezły odtwarzacz mp4 to czemu nie kupić, przecież czasem jakiś film też będzie można obejrzeć. No a laptop na pewno przyda się na studiach, zwłaszcza informatycznych, więc w zasadzie trzeba było go kupić wyjeżdżając do innego miasta.

Nie ukrywam, że jak każdy facet cieszę się z tych wszystkich gadżetów, ale kupuję je wtedy, kiedy muszę, lub akurat trafi się konkretna okazja, a nie dla samej satysfakcji. Najwyraźniej one tego nie lubią, wolą, żeby właściciel nie mógł spać z zachwytu nad nowym sprzętem, a kiedy nie są zadowolone postanawiają się zepsuć. Potrzebowałem trzech podejść, żeby to zrozumieć. Myślę, że jest już dość późno, żebym czuł się usprawiedliwiony z pisania takich bzdur, więc pamiętajcie dzieci - cieszcie się ze swoich zabawek, bo inaczej się obrażą. Może teraz mój nowy laptop zacznie działać jak powinien. Dobranoc.

piątek, 11 czerwca 2010

O religii jeszcze troszkę


Ateizm - moja droga: List do Janusza Korwin Mikke

Ciekawa polemika ze starym listem Janusza Kowrin-Mikke dostępnym tu, polecam. Nie będę się zbytnio rozpisywał, bo autor bloga doskonale wszystko podsumował, ale brakuje mi tu paru spraw, więc pozwolę sobie dodać kilka zdań od siebie.

Pan Janusz pisze tak:
My, wierzący, nie mamy problemów egzystencjalnych. Wy macie: musicie zadać sobie pytanie: "Po co żyjemy?" Bo jak nie po to, by wypełniać nakazy Dekalogu i zapewnić sobie bytowanie w szczęściu po wsze czasy - no, to właściwie jaki jest sens ludzkiego życia?
Okej, okej, nie macie problemów egzystencjalnych, życie wydaje się Wam łatwiejsze, jasne. Tylko od kiedy pójście na łatwiznę jest czymś dobrym? Jako ateista mam problemy egzystencjalne, zastanawiam się nad tym jaki jest sens życia, do czego dążę i dlaczego istnieję i wcale nie jest mi z tego powodu przykro. Wręcz przeciwnie, to czyni nas, ateistów, silniejszymi i bardziej świadomymi swoich poglądów. Nie od dziś wiadomo, że gdy człowiek dojdzie do czegoś sam jest z efektem swojej pracy bardziej związany, niż ktoś kto wykorzystał gotowe rozwiązanie. Religia daje nam odpowiedzi na pytania, na które nikt, nigdy nie powinien odpowiadać. Nie można dać uniwersalnej odpowiedzi na pytanie "po co żyjemy?", bo odpowiedzi jest tak wiele, jak wielu jest ludzi na świecie. Każdy człowiek powinien dojść do tego sam, a religie dają nam gotowe rozwiązania, które zwalniają nas z przykrego obowiązku myślenia. Religia sprawia, że nie zastanawiamy się nad życiem, korzystamy z gotowej instrukcji obsługi i nie silimy się na własne refleksje. Pan Janusz cieszy się, że takich problemów nie ma - owszem, nie myśleć jest łatwiej, zawsze lepiej gdy ktoś zrobi to za nas. Różnica między ateistami a wierzącymi jest w tym miejscu taka: Wy wybieracie rozwiązanie łatwiejsze, my trudniejsze, ale bardziej satysfakcjonujące i dające pełniejszą odpowiedź na pytania egzystencjalne.

W dalszej części tekstu autor przekonuje nas, że osoby wierzące rzadziej popełniają przestępstwa. Nie wiem skąd wziął takie informacje, ale nie są one poparte żadnymi konkretnymi dowodami, więc ja z mojej strony mogę jedynie powiedzieć, że słyszałem informację dokładnie przeciwną. Niestety też nie mogę poprzeć się żadnymi badaniami, więc nasze argumenty mają dokładnie taką samą wartość - zerową.

Najbardziej, jednak, gryzie mnie w tym tekście coś innego - założenie, że religia jest niegroźna, a ateizm szkodliwy społecznie, więc ateiści nie mają po co propagować swoich poglądów. Nic bardziej mylnego. Pomijając oczywisty fakt, że ktoś może robić to z czystego altruizmu i przekonania do swoich poglądów, wierząc, że pomoże innym zachęcając ich do odejścia od religii, tak samo jak wierzący zachęcają do wiary, jest inny ważny powód. Nie chcemy żyć w państwie wyznaniowym, w którym inne poglądy niż głoszone przez Kościół są potępiane. Osobiście odczuwam to bardzo mocno, bo choć sam mało się przejmuję tym, że ktoś z mojego otoczenia nie akceptuje moich poglądów - wiem w co wierzę i albo to się z tym pogodzisz albo won, mi to wisi - o tyle moja dziewczyna bardzo się przejmuje opinią rodziny. Tak jak ja nie jest wierząca, nie chcemy brać ślubu kościelnego, ale ona przejmuje się tym, że jej rodzina może się z tym nie pogodzić. Zawsze kiedy rozmawiamy o ślubie pojawia się ten problem, że rodzina będzie nalegać na ślub kościelny, na chrzest dziecka, że dziecko nie chodząc na religię będzie czuło się inne niż wszyscy. Religia w niczym mi nie przeszkadza, niech sobie jest, dopóki nie włazi z butami do mojego życia. Jeżeli będę miał możliwość spokojnego egzystowania z daleka od wszelkich obrzędów religijnych - nie będę namawiał nikogo na zmianę poglądów. Ale dopóki istnieje presja społeczna, która sprawia, że czuję się naciskany przez kogokolwiek - będę protestował przeciwko religii w każdej postaci. Kiedy zajęcia religii będą się odbywały poza szkołą nie będę miał nic przeciwko, ale dopóki tak się nie stanie, będę nalegał, żeby wyniosła się z niej, nawet na księżyc, żeby moje dziecko mogło wychować się bez czyichś psychopatologii. Kiedy politycy w moim kraju będą decydować o sprawach takich jak in vitro, czy aborcja, bez nacisków ze strony Kościoła, nie będzie mi on w niczym przeszkadzał, ale jeżeli kiedyś zapłodnienie mężczyzn stanie się możliwe, a mi z jakichś powodów przyjdzie kaprys właśnie to zrobić, to chcę mieć do tego prawo, bo nie może decydować za mnie ktoś, z czyimi poglądami nie zgadzam się ani odrobinę. Będę więc protestował przeciwko religii, bo włazi w moje życie na każdym kroku. Kiedy w końcu będę od niej wolny - nie będę miał nic przeciwko.

poniedziałek, 24 maja 2010

Strącanie aniołów



Po tym jak Nine Inch Nails zaczęło sprzedawanie instrumentów na eBay'u miałem chwilę zwątpienia co Reznor planuje ze sobą zrobić. Na szczęście nie spoczął na laurach i kontynuuje nagrywanie nowego materiału, tym razem z nowym zespołem o nazwie How To Destroy Angels. Główną zmianą w stosunku do NIN jest zastąpienie na wokalu Trenta przez jego żonę, która nie dość, że pięknie śpiewa, to jest całkiem niezłą laską ;) W składzie mamy też Atticusa Rossa, który współpracował z Reznorem już przy NIN.

Dwa udostępnione do tej pory kawałki są zbliżone klimatem do ostatnich nagrań Nine Inch Nails. Spokojne i dosyć jednostajne, ale za to diabelnie klimatyczne tak, jak instrumentalne utwory z Ghosts I-IV. Na lato zapowiedziana jest pierwsza EPka zespołu. Jestem cholernie ciekawy co wyjdzie z nowego dzieła Trenta Reznora. Do tej pory mnie nie zawiódł, więc i teraz całkowicie ufam, że płyta będzie niesamowita.

piątek, 14 maja 2010

Złośliwość rzeczy martwych

Portal is FREE!

Zawsze tak jest. Nie grywam na komputerze od dobrych paru miesięcy. Zapieprzam z nauką, żeby tylko mieć za sobą maturę. Kończę ją, mam w końcu czas, żeby pograć i szczęśliwym trafem okazuje się, że Steam udostępnił Portala za darmo. Gra jest świetna... przez pierwsze pół godziny. Zasilacz w kompie psuje się zawsze w nieodpowiednim momencie. No i takie moje szczęście.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Cyfrowa (r)ewolucja cz.3

Komputery-jasnowidze przewidują popełnienie przestępstwa – vBeta.pl – blog o internecie, baza wiedzy o nowych programach, Web 2.0

Otóż właśnie, nie tak dawno pisałem o tym jaki wpływ na nasze życie będzie miało zrealizowanie wizji z science-fiction i oto na naszych oczach nadchodzi przyszłość. O czymś podobnym słyszałem już dawno, z tym, że wtedy chodziło o gen, który zwiększa prawdopodobieństwo wstąpienia do gangu. Pytanie brzmi: czy można kontrolować wybranych ludzi tylko dlatego, że istnieje większe prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa.  W zasadzie autor tekstu ujął to doskonale:
Wyobraźcie sobie, że system jest nieomylny w 99,99 procentach przypadków, i że to właśnie wam przydarzy się wątpliwa przyjemność znalezienia się w tym 0,01 proc. Co teraz? Pewnie wolelibyście mieć szansę obrony, apelacji, wszystkich tych przywilejów społeczeństwa demokratycznego? Możecie o tym zapomnieć, komputer już was naznaczył, “rzetelnie przewidział” waszą przyszłość…
Skojarzenie z "Raportem mniejszości" jest tu oczywiste. Dzięki temu mamy już pogląd na wady tego rozwiązania. Należy więc rozstrzygnąć, czy warto ryzykować dla "większego dobra" i mogę się założyć, że nie będzie to ostatni tego typu wybór, którego będziemy musieli dokonać. Literatura science-fiction pełna jest przeróżnych, dobrych, jak i przerażających wizji przyszłości, a my żyjemy w czasach, kiedy zaczynają się one realizować. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale na pewno będziemy musieli jakoś sobie z tym poradzić.

środa, 31 marca 2010

Cyfrowa (r)ewolucja cz.2

No cóż, kolejna wada pisania w komórce jest taka, że mogę jednorazowo wysłać tekst nieprzekraczający 1000 znaków, tak więc dokończę go dopiero teraz. Pisałem ostatnio o autorach science-fiction. Ostatnio właśnie taka literatura mnie kręci. Dawniej s-f opowiadało głównie o podróżach w kosmos, atakach kosmitów i podobnych, niestworzonych rzeczach. Niestety teraźniejszość, w której żyjemy jest właśnie przyszłością, o której pisali tamci autorzy, a czas zweryfikował te teorie. Nie mówię tu o atakach kosmitów, bazach kosmicznych i lotach nadprzestrzennych, ale o zwyczajnych podróżach, nie dalej niż w obrębie naszego Układu Słonecznego. Otóż okazało się, że loty w kosmos nie mają żadnej przyszłości. Tak, żadnej. Spójrzmy prawdzie w oczy, gdybyśmy chcieli moglibyśmy polecieć na Marsa bez żadnego problemu, może nawet dalej, to tylko kwestia kosztów. Tym, co nas powstrzymuje jest ten jeden szczegół - nie ma po co. Wszystkie badania są w stanie wykonać za nas roboty, w tym momencie nie jesteśmy w stanie myśleć o budowaniu tam kolonii, więc taka podróż to tylko marnowanie pieniędzy. Pieniędzy, które, zaznaczmy, są bardzo potrzebne, ze względu na to, że nawet tu, na ziemi, nie wiedzie nam się zbyt dobrze. Prawdę mówiąc lot na księżyc też był całkowicie zbędny. Jedynym jego celem był propagandowy sukces USA nad Rosją.

W związku z tym również nasze wyobrażenie o przyszłości musiało ulec zmianie. Nie mamy co myśleć o lotach w kosmos, więc o czym? Ot właśnie, Internet, największy fenomen naszych czasów, a często nawet nie wyobrażamy sobie jak wielki potencjał w nim drzemie. Takie wizje zaczęły się już pojawiać w książkach science-fiction i myślę, że właśnie ten nurt będzie się gwałtownie rozwijał w najbliższych latach. Weźmy takiego Dukaja - moim zdaniem autora, którym możemy szczycić się nie mniej niż Lemem. Napisał on dwie książki dotyczące tego tematu - "Perfekcyjną Niedoskonałość", oraz "Córkę Łupieżcy". W tej pierwszej widzimy wizję świata za około tysiąc lat. Ziemia wygląda tam zupełnie inaczej niż dziś, w zasadzie jest to chyba najbardziej odmienny od rzeczywistości świat w historii fantastyki, bo oparty na zupełnie innej od naszej fizyce. Ludzkość istnieje tam na dwóch płaszczyznach - Plateau, czyli właśnie coś w stylu globalnej sieci, na której posiadają jakąś ilość miejsca, pozwalającą im na przechowywanie danych. Postacie ludzi, które nazwalibyśmy "fizycznymi" są tylko projekcjami ludzi z Plateau, dzięki czemu co bogatsi mogą nawet... istnieć w wielu miejscach naraz. Oczywiście to bardzo skrajna wizja, ale dobrze pokazująca kierunek, w którym wszystko idzie. W drugiej powieści ludzkość nie jest aż tak połączona z siecią, ale dzięki substancji wstrzykiwanej dożylnie są w stanie komunikować się z innymi w każdym momencie, tworząc ich projekcje we własnym mózgu i widząc wyraźnie stojących obok.

Oczywiście nie spodziewam się, że kiedykolwiek rozwój internetu dojdzie do tego poziomu. Jarosław Grzędowicz napisał niedawno fajny felieton zatytułowany "Jak przeżyć w świecie science-fiction". Pisał tam między innymi o tym, że wizje sprzed kilkudziesięciu lat spełniają się, ale jest to taka "przyszłość na pół gwizdka". Niby mamy wirtualną rzeczywistość, ale bez hełmów i okularów, albo wtyczek do rdzenia kręgowego, które podłączają nas wszystkimi zmysłami, ale zwyczajne komputery i gry MMO. Tak samo prawdopodobnie będą się miały sprawy z Internetem. Bo spójrzmy - już teraz ogromna część ludzi ma komórki z dostępem do internetu. Możemy więc w każdym momencie połączyć się w poszukiwaniu jakiejś informacji, i kontaktować się z ludźmi na całym świecie. I wiecie jakie określenie przychodzi mi tu na myśl? Świadomość zbiorowa. Nie taka, gdzie łączymy się z innymi telepatycznie, ale przez ciągłą miniaturyzację urządzeń z dostępem do Sieci, przez dostęp do niej w wielu miejscach za darmo, przez wi-fi tworzymy właśnie coś takiego. Wielką, globalną sieć, w której wszyscy ludzie są ze sobą połączeni. Nie w tak efektowny sposób jak w książkach, czy filmach, ale jednak. I to jest coś niesamowicie pięknego, bo może nawet w ten sposób wkroczyliśmy w nowy etap ewolucji. Prowadzone są już badanie, które udowadniają, że w ostatnich latach zmienia się sposób funkcjonowania naszych mózgów. Przestajemy skupiać się na lokalnym przechowywaniu danych, raczej uczymy się jak najszybciej wyszukiwać potrzebnych nam informacji, ponieważ praktycznie zawsze mamy pod ręką niezawodne źródło. Są, oczywiście, wady i zalety tego zjawiska i można by długo dyskutować nad tym, których jest więcej. Tylko, że, moim zdaniem, nie ma to sensu. Takie zjawisko jest i trzeba to zaakceptować. Pytanie tylko jak dostosujemy się do nowych warunków. Bardzo ważne będzie to w kwestii szkół, bo w obliczu takich zmian obecny sposób ich funkcjonowania stanie się przestarzały i nieaktualny. Ale o tym może kiedy indziej.

środa, 24 marca 2010

Cyfrowa (r)ewolucja

Fajny badziew, mogę teraz pisać posty z telefonu wysyłając je mailem. Co prawda takie pisanie jest cholernie niewygodne, klawisze są małe, żeby wstawić polskie znaki muszę wciskac kilka razy ten sam przycisk i generalnie nie przepadam za klawiaturami dotykowymi. Ale kiedy tak o tym pomyśleć, to do czego dojdziemy za kilka lat? Już teraz większość ludzi dysponuje telefonami, w których można bez problemu korzystać z
internetu, nie trzeba juz nawet nosić ze sobą ciężkiego i niewygodnego laptopa, wystarczy to małe urządzonko, które w każdym momencie daje nam dostęp do globalnej sieci zawierającej praktycznie całą wiedzę
ludzkości. Chcę żebyście poczuli teraz to co ja, całą, rozumiecie? Wiele osób na pewno nie zdaje sobie sprawy jakie niesie to konsekwencje, ale kiedy o tym pomyśleć, to zajebiście inspirujące. Kilkanaście lat temu takie rzeczy widzieli tylko pisarze science-fiction. Cała ludzkość połączona w jedną całość, mogąca komunikować się ze sobą w każdej chwili. Widzicie to?

czwartek, 4 marca 2010

Czekolada

Przed tym filmem broniłem się rękami i nogami. Wiadomo jak to jest z kobietami, znajdzie taka w wyprzedaży jakieś romansidło za 5 złotych i zaraz cała w skowronkach ciągnie faceta, żeby obejrzał z nią kolejną szmirę, a scenariuszu przewidywalnym do bólu, durnymi dialogami i schematycznymi postaciami. Tak więc gdy moja luba kupiła rzeczony film dość długo i w bezpośrednich słowach opowiadałem o tym co sądzę o pomyśle jego obejrzenia. No i niestety muszę przyznać, a naprawdę cholernie tego nie lubię, że się myliłem. I to cholernie.

Po pierwsze wyjaśnijmy jedną kwestię. To nie jest romansidło okej? Okej. Jeżeli oglądałeś ten film i nadal tak twierdzisz jesteś kretynem, okej? Okej. Zatem po kolei: do małego miasteczka przyjeżdża kobieta z córką. Miasto z pozoru jest całkiem przyjemne, typowa mieścina, gdzie każdy zna każdego, wszyscy wspólnie chodzą w niedzielę do kościoła, żyje się łatwo i przyjemnie. Owa kobieta - Vianne - wynajmuje mały lokal, w którym otwiera sklep z czekoladą. Niestety pech sprawia, że ten fakt zbiega się w czasie z okresem Wielkim Postem, więc zachowanie Vianne wzbudza niechęć i ogólne oburzenie. Z czasem jednak w mieszkańcach pojawiają się wątpliwości, czy należy bezkrytycznie przestrzegać zasad religii, czy też można dać skusić się słodyczom. Właścicielka sklepu jest osobą niezwykle miłą, zawsze chętnie zaprosi do środka i poczęstuje własnoręcznie wytwarzaną czekoladą, a do tego ma niezwykły talent i zawsze wie jaki jej rodzaj najbardziej polubi dana osoba, a jej słodycze mają niezwykły wpływ na ludzi. To wszystko sprawia, że zaczyna ona coraz bardziej pociągać mieszkańców wioski, którzy powoli przekonują się do nagięcia zasad postu. Oczywiście takie zachowanie nie może przejść bez echa i oburzony burmistrz wywiera nacisk na młodego proboszcza, aby potępił je z ambony. Od tego momentu sklepik Vianne zaczyna mieć poważne problemy, większość ludzi omija go z daleka obawiając się reakcji innych i Kościoła. Jakby kłopotów było mało na rzeczce niedaleko miasta zatrzymuje się grupka Cyganów podróżujących łódkami, którzy bynajmniej nie są tam mile widziani, tylko Vianne jako jedyna w wyraźny sposób okazuje im sympatię, czym jeszcze mocniej ściąga na siebie niechęć miasteczka. Mimo to jej niezwykły urok i pomoc kilku mieszkańców, którzy stanęli po jej stronie sprawiają, że ludzie coraz bardziej przekonują się, żeby jednak dać się skusić niezwykłym słodyczom.

Pod tą prostą fabułą kryją się treści dużo poważniejsze. Przede wszystkim widać tu wyraźny konflikt między religijnymi nakazami, a ludzkim dążeniem do szczęścia. Jedzenie czekolady według stanowiska Kościoła jest grzechem, który jednak nikomu przecież nie szkodzi, a wręcz przeciwnie - ludzie czują się szczęśliwi a ich monotonne życie zaczyna nabierać kolorów. A mimo to burmistrz uparcie podkopuje reputację Vianne i za wszelką cenę stara się pozbyć jej z miasta. Jest to bardzo wyraźna krytyka religijnego zaślepienia, które sprawia, że ludzie wyrzekają się własnego szczęścia, w imię dziwacznych, urojonych idei. Widać to bardzo wyraźnie w scenie, kiedy jedna z kobiet otrzymuje w prezencie czekoladki, które mają ponoć "pobudzić" jej męża i rzeczywiście taki skutek przynoszą, dzięki czemu nie tylko pożycie, ale ogólne wzajemne stosunki małżonków bardzo się poprawiają. Można więc wysnuć teorię, że czekolada jest właśnie metaforą seksu, który, potępiany przez religię jako grzech, jest przecież jedną z najpiękniejszych i najprzyjemniejszych rzeczy w życiu człowieka. Oczywiście taka interpretacja znacznie spłyciłaby przesłanie filmu, który oczywiście można odbierać na różne sposoby, ale myślę, że ten przykład dobrze oddaje zamysł autora.

Ostatecznie Vianne udaje się pokonać wszystkie przeciwności i w momencie, gdy chce już opuścić miasto przekonuje się, jak wielkie wywołała zmiany w mentalności ludzi. W końcu nawet burmistrz, choć nie bez oporu, przekonuje się do czekolady. Zakończenie filmu jest bardzo optymistyczne i pokazuje, że ludzie, jeśli tylko mają do tego odpowiednio silny impuls, są w stanie zamanifestować swoje zdanie i wyrwać się z ograniczającego ich zabobonu. Najgorsze zaś jest to, że to właśnie my sami narzucamy na siebie owe ograniczenia, bo przecież osobą najbardziej sprzeciwiającą się działalności Vianne nie był probosz, ale burmistrz. Bo przecież nie możemy mieć o nic pretensji do żadnych sił nadprzyrodzonych o nasze problemy. Winę za nie ponosimy my sami i wystarczy, że sobie to uświadomimy aby uwolnić się od ograniczeń.

Martwi mnie jedynie to, że taki film pozostał niezauważony, prawdopodobnie ze względu na okładkę przywodzącą na myśl szmirowate romansidła, przez co trafi głównie do osób, które zwykle oglądają tego typu filmy i raczej nie docenią jego przesłania. Będzie więc kolejną niezauważoną perłą w ogromnej stercie gówna, którym regularnie zalewa nas Hollywood. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ten film nie zostanie zapomniany, bo zasługuję na uwagę jak mało który.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Krótka refleksja nad egzorcyzmem

Oglądałem parę dni temu reportaż na TVN24 o tym zjeździe. Była tam mowa o szkodliwości wiary w takie rzeczy jak wróżby, bioenergoterapeutów itp. Według naszych księży egzorcystów prawdziwy chrześcijanin nie powinien wierzyć w te brednie, bo oddalają go od Boga, za to przyciągają diabła. Człowiek otwiera się i daje Szatanowi możliwość wejścia do swojej duszy, bla bla bla.

I tu naszła mnie drobna refleksja. Był kiedyś taki, całkiem sympatyczny, program - usterka, emitowany przez TVN właśnie. W jednym z odcinków panowie redaktorzy poddali próbie właśnie takich bioenergoterapeutów. Ucharakteryzowali całkowicie zdrową kobietę, żeby miała objawy zwykłego przeziębienia i kazali jej mówić, że czuje się ostatnio dziwnie przygnębiona, ciągle smutna i dalej w tę mańkę. No i co zrobili panowie uzdrowiciele? Jak prawdziwi fachowcy mieli całe multum pomysłów na rozwiązanie tego problemu - od machania wahadełkiem nad dłonią, do - całkiem serio - picia własnego moczu i to o konkretnie ustalonych godzinach. Oczywiście śmiechu było co nie miara, bo wiadomo, wyciąganie pieniędzy, zbijanie się na naiwniakach et cetera.

A teraz zadajmy sobie jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie. A gdyby to był ksiądz? Serio, gdyby postawić w identycznej sytuacji egzorcystę, kazać małej dziewczynce udawać opętanie i nagrywać wszystko ukrytą kamerą? Idę o zakład, że sytuacja wyglądałaby identycznie jak w wyżej opisanym przypadku, pod warunkiem oczywiście, że aktor byłby wystarczająco zdolny i umiał nieźle growlować udając przemawiającego przez niego samego Belzebuba ;) Zobaczcie tą scenę oczyma duszy tak wyraźnie jak ja: rodzina trzymająca dziewczynkę, ksiądz odmawiający różaniec z potem na czole, dziewczynka wyrywa się rodzinie, zaczyna chodzić po suficie... Ok, zagalopowałem się. Zdaję sobie sprawę, że prawdziwe egzorcyzmy nie wyglądają jak w Constatinie, ale mimo wszystko ciekawie byłoby zobaczyć zachwyconą minę księdza, gdy dziewczynka uspokaja się i ze zdziwieniem rozgląda dookoła. "Mamo, tato co się stało, gdzie ja jestem?"

I wtedy wszystko publikuje telewizja. Oczywiście pomijam fakt, że żadna nie odważyłaby się opublikować czegoś takiego, ale przyjmijmy czysto teoretyczne założenie. Widzicie ten raban? Przeciwnicy Kościoła mają kolejny dowód za jego zakłamanie, moherowe armie bronią księdza twierdząc, że to podły podstęp, natomiast Kościół oficjalnie odcina się od postępowania księdza, który z pewnością był niechlubnym wyjątkiem i oszustem. Taaaak, jestem pewien, że wobec niekompetentnego księdza zostałyby wyciągnięte konsekwencje, a reszta żyłaby dalej swoim życiem.

Po co to wszystko? Bo lubię pofantazjować. No i byłoby śmiesznie, o!