środa, 31 marca 2010

Cyfrowa (r)ewolucja cz.2

No cóż, kolejna wada pisania w komórce jest taka, że mogę jednorazowo wysłać tekst nieprzekraczający 1000 znaków, tak więc dokończę go dopiero teraz. Pisałem ostatnio o autorach science-fiction. Ostatnio właśnie taka literatura mnie kręci. Dawniej s-f opowiadało głównie o podróżach w kosmos, atakach kosmitów i podobnych, niestworzonych rzeczach. Niestety teraźniejszość, w której żyjemy jest właśnie przyszłością, o której pisali tamci autorzy, a czas zweryfikował te teorie. Nie mówię tu o atakach kosmitów, bazach kosmicznych i lotach nadprzestrzennych, ale o zwyczajnych podróżach, nie dalej niż w obrębie naszego Układu Słonecznego. Otóż okazało się, że loty w kosmos nie mają żadnej przyszłości. Tak, żadnej. Spójrzmy prawdzie w oczy, gdybyśmy chcieli moglibyśmy polecieć na Marsa bez żadnego problemu, może nawet dalej, to tylko kwestia kosztów. Tym, co nas powstrzymuje jest ten jeden szczegół - nie ma po co. Wszystkie badania są w stanie wykonać za nas roboty, w tym momencie nie jesteśmy w stanie myśleć o budowaniu tam kolonii, więc taka podróż to tylko marnowanie pieniędzy. Pieniędzy, które, zaznaczmy, są bardzo potrzebne, ze względu na to, że nawet tu, na ziemi, nie wiedzie nam się zbyt dobrze. Prawdę mówiąc lot na księżyc też był całkowicie zbędny. Jedynym jego celem był propagandowy sukces USA nad Rosją.

W związku z tym również nasze wyobrażenie o przyszłości musiało ulec zmianie. Nie mamy co myśleć o lotach w kosmos, więc o czym? Ot właśnie, Internet, największy fenomen naszych czasów, a często nawet nie wyobrażamy sobie jak wielki potencjał w nim drzemie. Takie wizje zaczęły się już pojawiać w książkach science-fiction i myślę, że właśnie ten nurt będzie się gwałtownie rozwijał w najbliższych latach. Weźmy takiego Dukaja - moim zdaniem autora, którym możemy szczycić się nie mniej niż Lemem. Napisał on dwie książki dotyczące tego tematu - "Perfekcyjną Niedoskonałość", oraz "Córkę Łupieżcy". W tej pierwszej widzimy wizję świata za około tysiąc lat. Ziemia wygląda tam zupełnie inaczej niż dziś, w zasadzie jest to chyba najbardziej odmienny od rzeczywistości świat w historii fantastyki, bo oparty na zupełnie innej od naszej fizyce. Ludzkość istnieje tam na dwóch płaszczyznach - Plateau, czyli właśnie coś w stylu globalnej sieci, na której posiadają jakąś ilość miejsca, pozwalającą im na przechowywanie danych. Postacie ludzi, które nazwalibyśmy "fizycznymi" są tylko projekcjami ludzi z Plateau, dzięki czemu co bogatsi mogą nawet... istnieć w wielu miejscach naraz. Oczywiście to bardzo skrajna wizja, ale dobrze pokazująca kierunek, w którym wszystko idzie. W drugiej powieści ludzkość nie jest aż tak połączona z siecią, ale dzięki substancji wstrzykiwanej dożylnie są w stanie komunikować się z innymi w każdym momencie, tworząc ich projekcje we własnym mózgu i widząc wyraźnie stojących obok.

Oczywiście nie spodziewam się, że kiedykolwiek rozwój internetu dojdzie do tego poziomu. Jarosław Grzędowicz napisał niedawno fajny felieton zatytułowany "Jak przeżyć w świecie science-fiction". Pisał tam między innymi o tym, że wizje sprzed kilkudziesięciu lat spełniają się, ale jest to taka "przyszłość na pół gwizdka". Niby mamy wirtualną rzeczywistość, ale bez hełmów i okularów, albo wtyczek do rdzenia kręgowego, które podłączają nas wszystkimi zmysłami, ale zwyczajne komputery i gry MMO. Tak samo prawdopodobnie będą się miały sprawy z Internetem. Bo spójrzmy - już teraz ogromna część ludzi ma komórki z dostępem do internetu. Możemy więc w każdym momencie połączyć się w poszukiwaniu jakiejś informacji, i kontaktować się z ludźmi na całym świecie. I wiecie jakie określenie przychodzi mi tu na myśl? Świadomość zbiorowa. Nie taka, gdzie łączymy się z innymi telepatycznie, ale przez ciągłą miniaturyzację urządzeń z dostępem do Sieci, przez dostęp do niej w wielu miejscach za darmo, przez wi-fi tworzymy właśnie coś takiego. Wielką, globalną sieć, w której wszyscy ludzie są ze sobą połączeni. Nie w tak efektowny sposób jak w książkach, czy filmach, ale jednak. I to jest coś niesamowicie pięknego, bo może nawet w ten sposób wkroczyliśmy w nowy etap ewolucji. Prowadzone są już badanie, które udowadniają, że w ostatnich latach zmienia się sposób funkcjonowania naszych mózgów. Przestajemy skupiać się na lokalnym przechowywaniu danych, raczej uczymy się jak najszybciej wyszukiwać potrzebnych nam informacji, ponieważ praktycznie zawsze mamy pod ręką niezawodne źródło. Są, oczywiście, wady i zalety tego zjawiska i można by długo dyskutować nad tym, których jest więcej. Tylko, że, moim zdaniem, nie ma to sensu. Takie zjawisko jest i trzeba to zaakceptować. Pytanie tylko jak dostosujemy się do nowych warunków. Bardzo ważne będzie to w kwestii szkół, bo w obliczu takich zmian obecny sposób ich funkcjonowania stanie się przestarzały i nieaktualny. Ale o tym może kiedy indziej.

środa, 24 marca 2010

Cyfrowa (r)ewolucja

Fajny badziew, mogę teraz pisać posty z telefonu wysyłając je mailem. Co prawda takie pisanie jest cholernie niewygodne, klawisze są małe, żeby wstawić polskie znaki muszę wciskac kilka razy ten sam przycisk i generalnie nie przepadam za klawiaturami dotykowymi. Ale kiedy tak o tym pomyśleć, to do czego dojdziemy za kilka lat? Już teraz większość ludzi dysponuje telefonami, w których można bez problemu korzystać z
internetu, nie trzeba juz nawet nosić ze sobą ciężkiego i niewygodnego laptopa, wystarczy to małe urządzonko, które w każdym momencie daje nam dostęp do globalnej sieci zawierającej praktycznie całą wiedzę
ludzkości. Chcę żebyście poczuli teraz to co ja, całą, rozumiecie? Wiele osób na pewno nie zdaje sobie sprawy jakie niesie to konsekwencje, ale kiedy o tym pomyśleć, to zajebiście inspirujące. Kilkanaście lat temu takie rzeczy widzieli tylko pisarze science-fiction. Cała ludzkość połączona w jedną całość, mogąca komunikować się ze sobą w każdej chwili. Widzicie to?

czwartek, 4 marca 2010

Czekolada

Przed tym filmem broniłem się rękami i nogami. Wiadomo jak to jest z kobietami, znajdzie taka w wyprzedaży jakieś romansidło za 5 złotych i zaraz cała w skowronkach ciągnie faceta, żeby obejrzał z nią kolejną szmirę, a scenariuszu przewidywalnym do bólu, durnymi dialogami i schematycznymi postaciami. Tak więc gdy moja luba kupiła rzeczony film dość długo i w bezpośrednich słowach opowiadałem o tym co sądzę o pomyśle jego obejrzenia. No i niestety muszę przyznać, a naprawdę cholernie tego nie lubię, że się myliłem. I to cholernie.

Po pierwsze wyjaśnijmy jedną kwestię. To nie jest romansidło okej? Okej. Jeżeli oglądałeś ten film i nadal tak twierdzisz jesteś kretynem, okej? Okej. Zatem po kolei: do małego miasteczka przyjeżdża kobieta z córką. Miasto z pozoru jest całkiem przyjemne, typowa mieścina, gdzie każdy zna każdego, wszyscy wspólnie chodzą w niedzielę do kościoła, żyje się łatwo i przyjemnie. Owa kobieta - Vianne - wynajmuje mały lokal, w którym otwiera sklep z czekoladą. Niestety pech sprawia, że ten fakt zbiega się w czasie z okresem Wielkim Postem, więc zachowanie Vianne wzbudza niechęć i ogólne oburzenie. Z czasem jednak w mieszkańcach pojawiają się wątpliwości, czy należy bezkrytycznie przestrzegać zasad religii, czy też można dać skusić się słodyczom. Właścicielka sklepu jest osobą niezwykle miłą, zawsze chętnie zaprosi do środka i poczęstuje własnoręcznie wytwarzaną czekoladą, a do tego ma niezwykły talent i zawsze wie jaki jej rodzaj najbardziej polubi dana osoba, a jej słodycze mają niezwykły wpływ na ludzi. To wszystko sprawia, że zaczyna ona coraz bardziej pociągać mieszkańców wioski, którzy powoli przekonują się do nagięcia zasad postu. Oczywiście takie zachowanie nie może przejść bez echa i oburzony burmistrz wywiera nacisk na młodego proboszcza, aby potępił je z ambony. Od tego momentu sklepik Vianne zaczyna mieć poważne problemy, większość ludzi omija go z daleka obawiając się reakcji innych i Kościoła. Jakby kłopotów było mało na rzeczce niedaleko miasta zatrzymuje się grupka Cyganów podróżujących łódkami, którzy bynajmniej nie są tam mile widziani, tylko Vianne jako jedyna w wyraźny sposób okazuje im sympatię, czym jeszcze mocniej ściąga na siebie niechęć miasteczka. Mimo to jej niezwykły urok i pomoc kilku mieszkańców, którzy stanęli po jej stronie sprawiają, że ludzie coraz bardziej przekonują się, żeby jednak dać się skusić niezwykłym słodyczom.

Pod tą prostą fabułą kryją się treści dużo poważniejsze. Przede wszystkim widać tu wyraźny konflikt między religijnymi nakazami, a ludzkim dążeniem do szczęścia. Jedzenie czekolady według stanowiska Kościoła jest grzechem, który jednak nikomu przecież nie szkodzi, a wręcz przeciwnie - ludzie czują się szczęśliwi a ich monotonne życie zaczyna nabierać kolorów. A mimo to burmistrz uparcie podkopuje reputację Vianne i za wszelką cenę stara się pozbyć jej z miasta. Jest to bardzo wyraźna krytyka religijnego zaślepienia, które sprawia, że ludzie wyrzekają się własnego szczęścia, w imię dziwacznych, urojonych idei. Widać to bardzo wyraźnie w scenie, kiedy jedna z kobiet otrzymuje w prezencie czekoladki, które mają ponoć "pobudzić" jej męża i rzeczywiście taki skutek przynoszą, dzięki czemu nie tylko pożycie, ale ogólne wzajemne stosunki małżonków bardzo się poprawiają. Można więc wysnuć teorię, że czekolada jest właśnie metaforą seksu, który, potępiany przez religię jako grzech, jest przecież jedną z najpiękniejszych i najprzyjemniejszych rzeczy w życiu człowieka. Oczywiście taka interpretacja znacznie spłyciłaby przesłanie filmu, który oczywiście można odbierać na różne sposoby, ale myślę, że ten przykład dobrze oddaje zamysł autora.

Ostatecznie Vianne udaje się pokonać wszystkie przeciwności i w momencie, gdy chce już opuścić miasto przekonuje się, jak wielkie wywołała zmiany w mentalności ludzi. W końcu nawet burmistrz, choć nie bez oporu, przekonuje się do czekolady. Zakończenie filmu jest bardzo optymistyczne i pokazuje, że ludzie, jeśli tylko mają do tego odpowiednio silny impuls, są w stanie zamanifestować swoje zdanie i wyrwać się z ograniczającego ich zabobonu. Najgorsze zaś jest to, że to właśnie my sami narzucamy na siebie owe ograniczenia, bo przecież osobą najbardziej sprzeciwiającą się działalności Vianne nie był probosz, ale burmistrz. Bo przecież nie możemy mieć o nic pretensji do żadnych sił nadprzyrodzonych o nasze problemy. Winę za nie ponosimy my sami i wystarczy, że sobie to uświadomimy aby uwolnić się od ograniczeń.

Martwi mnie jedynie to, że taki film pozostał niezauważony, prawdopodobnie ze względu na okładkę przywodzącą na myśl szmirowate romansidła, przez co trafi głównie do osób, które zwykle oglądają tego typu filmy i raczej nie docenią jego przesłania. Będzie więc kolejną niezauważoną perłą w ogromnej stercie gówna, którym regularnie zalewa nas Hollywood. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ten film nie zostanie zapomniany, bo zasługuję na uwagę jak mało który.